A potem zmarł jej mąż. Papierosy. Te cholerne papierosy. Zawsze mu mówiła, że szkodzą. Umierał długo. Cierpiał. Ale palił dalej. Po prostu to lubił.
I nie miała już rodziny.
To było tak dawno.
Przyszła emerytura i cztery ściany. Gdyby nie Oskar pewnie nie wychodziłaby z domu. Była niewysoka, szczupła i mimo swoich 65 lat, prosta jak struna. Głowa dumnie uniesiona do góry. Tego nauczył ją ojciec – wojskowy. Miała szlachetne rysy. Ludzie ją szanowali. Zawsze pomagała innym.
Oskar. Wilczur niemiecki. Zawsze wiedział, kiedy Helena ma chandrę. Zawsze czuł, że jest smutna. Najlepszy przyjaciel. Jedyna bliska istota. Istota, która jej potrzebowała. A ona czuła się potrzebna.
Teraz wracała z kliniki weterynaryjnej. W nocy pies zaczął piszczeć.
- Paraliż tylnych łap. Prawdopodobnie guz na rdzeniu kręgowym – zawyrokował lekarz – Możemy oczywiście operować. To jest Pani decyzja, ale moim zdaniem to nic nie da. Przedłużymy mu tylko cierpienie. O tydzień. Może miesiąc. Ma 15 lat. To dużo. Bardzo dużo. Poza tym ma przerośniętą wątrobę.
To jej wina. Oskar uwielbiał słodycze. Szczególnie czekoladę. Wiedziała, że psy nie powinny jeść czekolady. Nie mogą trawić jakiegoś składnika. Ale on tak bardzo się cieszył.
Taka prosta decyzja – uśpić. Ale nie mogła wypowiedzieć nawet słowa. Lekarz czekał. Oskar patrzył czarnymi jak węgiel oczami. Cierpiał coraz bardziej. Ona też cierpiała. Tak bardzo cierpiała. Jej jedyny przyjaciel. Towarzysz życia. Co teraz?
- Proszę się pożegnać. My się już wszystkim zajmiemy – przerwała pielęgniarka.
- Wiem, że nie jest to proste, ale proszę myśleć o nim – lekarz położył rękę na jej ramieniu, a potem wyszedł.
Była przy nim dopóki nie zasnął, dopóki… A potem wyszła. Nie chciała z nikim rozmawiać. Wszystko odbywało się mechanicznie. Klinika, przystanek, trolejbus, skasowany bilet.
Trolejbus o numerze 153 zatrzymał się przy ul. Legionowej. Wysiadła. Przez całą drogę nie drgnął jej nawet jeden mięsień na twarzy. Przeszła na drugą stronę Alei.
- Dzień dobry – powiedział jeden głos.
- Dzień dobry Pani – powiedział drugi.
- Dzień dobry! – wykrzyczał jakiś inny.
Dzieci sąsiadów z trzeciego piętra. Rozrabiaki. Ale miłe. Dobrze wychowane.
- Dzień dobry – odpowiedziała powoli.
Helena wstukała kod do domofonu. Cichy brzęczący dźwięk. Drzwi się odblokowały. Weszła do klatki schodowej. Od razu poczuła na twarzy i nogach chłód starych murów.
Weszła na piętro. Mijając drzwi z numerem 17 te się otworzyły. Łysa głowa emerytowanego pułkownika lotnictwa pojawiła się w szparze.
- Ach to Ty! – uśmiechnął się życzliwie - Kwadrans temu był listonosz. Miał dla Ciebie paczkę. Zostawił ją u mnie.
- Dzień dobry Bernardzie – cicho powiedziała Helena.
Bernard kiwnął głową i podał jej białą paczkę wielkości grubej książki. Skojarzyła jej się ze słownikiem. Polsko-Łaciński / Łacińsko-Polski. Taki stał na jej półce w salonie. Dziś już rzadko do niego zaglądała, ale jeszcze parę lat temu jak uczyła w Zamoyskim, sięgała niemal codziennie.
Otworzyła kluczem drzwi. Paczkę położyła na półce na kapelusze. Zdjęła buty. Weszła do łazienki, umyła ręce, twarz. Wytarła ręcznikiem. Pachniał fiołkami.
Helena weszła do salonu i siadła w fotelu. Ileż książek w nim przeczytała. Ile razy przychodził Oskar i kładł jej pysk na kolanach. A ona drapała go za uchem.
Teraz nikt nie zaszczekał. Nikt nie podbiegł. Nikt się nie poruszył. Tylko ta cisza. Uświadomiła sobie, że ta cisza będzie jej towarzyszyć już zawsze. Głucha, bezwzględna cisza. W tej ciszy była sama. W ogóle już była sama. Całkowicie sama. Zdana na siebie.
Łzy zaczęły jej płynąć po policzkach. Coraz większe i gęstsze. Nie mogła przestać płakać. Zaczęła szlochać, wyć.
- Teraz już tak będzie zawsze – pomyślała.